Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszebór dziękował Bogu, że mu dał oglądać rycerstwa ostatek, zgodnie a gromadnie się trzymającego. Gwar pod namiotem stał się wielki; pytano zkąd szedł, jako się uratował, czyby co o innych nie wiedział?
Doliwa opowiadał im o swoich nieszczęściach aż do przybycia do Olszowego Horodyszcza. Gdy mówił o Spytkowej i córce Katarzynie głos wielki podniósł się z ziemi, na której ktoś kożuchami otulony leżał.
— O chwałaż Panu na wysokościach!
Wszystkich oczy w tę stronę się obróciły, gdzie się blada twarz i ręka żylasta ukazała. Z pod zakrwawionych szmat, które głowę całą obwijały, twarzy ponurej a smutnej, ledwie okrawek widać było. Jedno oko krwią zaszłe, policzek biały i wargę siną, która jak bezwładna wisiała.
— Co zacz jest ten starzec? — spytał Wszebór Dryi.
— A no Spytkowej mąż, co się cudem z pod stosu trupów, z pomocą ludzi uratował — rzekł cicho Drya.
Wszebór zdumiony patrzał na porąbanego władykę, gdy Sobek bartnik wpadł jak szalony, z krzykiem na ziemi legł przy panu swoim. Zamilkli wszyscy na ten widok, Spytek tylko mówił:
— Chwała Panu, chwała Panu na wysokościach.
Gdy w kątku bartnik po cichu począł rozpowiadać swoje i pani dzieje, wszyscy wrócili do Wszebora, dowiadując się o Olszowe Horodyszcze, lecz gdy wspomniał, iż na zwiady do Płocka chodził i od Masława głowę ocaliwszy wraca, wrzawa się wszczęła, ciekawi cisnęli się, posypały się pytania, o człowieka, choć niemal wszyscy go wprzódy znali, o siłę jego i co zamyślał. Wszebór o wszystkiem co widział i słyszał, opowiedziawszy, mówił dalej: