Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz wyraźniejszy ich dochodził, gdy nagle Wszebór i Sobek uczuli się pochwyceni z tyłu i powalonymi na ziemię. Wszebór miecz mający u boku, bronić się chciał, gdy spojrzawszy w oczy napastników, poznał w nich służbę znajomych władyków, a ta w nich ludzi nie obcych.
Ci, którzy Doliwę obalili, byli pachołkami Śreniawów, Sobka wywrócił drab, który miecz nosił za jednym z Jaksów.
— Co wy tu robicie? — krzyknął Wszebór.
Pachołek ręką tylko wskazał w stronę, gdzie był ich obóz.
Uradowany Wszebór szybkim krokiem pędził do tego obozu, który mu się jakby zesłanym z nieba wydawał. Byli więc jeszcze ludzie, co nadziei nie tracąc, gromadzili się i radzili o sobie.
Im więcej się do obozu przybliżał, tem więcej radość jego rosła. Nie był to zastęp zbyt liczny, jednak z czeladzią i pachołkami sto głów liczyć się musiał.
Zdala go już postrzeżono, na przodzie stojący młody mężczyzna, przypatrzywszy się Wszeborowi, z krzykiem naprzeciw niego pospieszył.
Był to też z dawnej drużyny Kaźmirzowskiej, towarzysz Doliwów, Samko Drya, przyjaciel obu braci.
Wszebór!
— Samko! — krzyknęli oba, ręce ku sobie wyciągając.
Na głos ten co było bliżej, kupić się około nich zaczęło, przybyłego pytaniami zarzucając; wzięto Wszebora wnet i wiedziono, gdzie byli dowódzcy oddziału.
Pierwszym, którego ujrzał, był starzec Trepka, Mieszka I. jeszcze czasy pamiętający, siedział przygarbiony, a przy nim stali dwaj synowie, dalej Jaksowie, Kaniowy, Śreniawy i rycerstwo przedniejsze Bolesławowskie stare, Mieszka i Ryksy.