Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się szukać dworacy a najprzód do szopy i koni zajrzeli, Sobka i ich nie było...
Na wieść iż Wszebor zniknął Masław porwał się wściekły, klął, wnet najsprawniejszych ludzi w pogoń za zbiegiem rozesłał. Dziwny jakiś strach go ogarnął... dzień cały spędził na okopach czatując ażali ci których wysłał nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona szubienica już na nich od południa czekała.
Pod noc dopiero wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili.
W okolicy nikt zbiegów nie widział. Przewoźnicy na Wiśle przysięgali iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni napróżno.
Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło; lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony miał napaść na gródek i osaczywszy go zdobyć się spodziewał.
Gdy w Płocku Masław, na samo wspomnienie Wszebora Doliwy, pięściami tłukł w stoły i ławy, odgrażając się, szydząc z dawnego towarzysza; Wszebór razem z Sobkiem manowcami dostał się w głąb puszczy jak zwierz, który chce psy zbić z tropu, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Pierwszego dnia nocleg przyszedł na łące. O świcie Sobek konie napoił i ruszyli w dalszą drogę. Już około południa, gdy gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, słyszeć było od strony, w której las się kończył, gwar niewyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ich ogarnął, bo nie kto inny mógł kupą chodzić, tylko Czesi, najezdnicy jacyś, lub czerń, co się po kraju za łupem włóczyła. Oba skradać się poczęli ku miejscu, z którego gwar