Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok tej okazałości w polu straconej, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tem drgnął Masław, gdy Wszebor pozdrawiając go, półgłosem się odezwał:
— Do waszej miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić:
Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił Masław groźno i srogo. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
— Miłościwy panie — począł Wszebor — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czem człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro... Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością.
— Co robić? — rzekł bez gniewu — kto chce głowę ocalić, służyć mi musi! Siły tu nie ma nikt i nie będzie mieć tylko ja. Jutro wszystko się z niemieckiego, z czeskiego jarzma wykuje — a ja będę panować!
To mówiąc odwrócił się, a twarz jego wykrzywiła się śmiechem dzikim, wymuszonym, fałszywym.
Wszebor milczał spuściwszy głowę, Masław uderzył ręką po mieczu, który wisiał u pasa.
— Pytają się jakiem ja prawem będę panować! — dodał — ot prawo moje! Kto ma siłę, ten ma panowanie, a kto ma rozum, ten ma siłę — a kto rozumu niema, ten choćby mu siłę dano, to ją traci, tak jak oni! (Wskazał ręką ku zachodowi). Niedołężne plemię trzeba było precz za drzwi wyrzucić, starą swobodę powrócić kmieciom i wiarę dawną.