Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad rzeczkę i napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi. Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt nań ani spojrzał nawet.
Wrócił na miejsce, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano, wcześniej niżeli się go spodziewano.
Opowiedział rozmowę swą z pastuchem i zamiar tej samej czerni, która i w Poniecu była, a teraz podzieliwszy się łupem, zabrać jeszcze Olszowe Horodyszcze chciała, gdzie im ludzi nabili i chyba ich głodem brać będę, bo władyki się dobrze bronią.
— Ho! ho! — przerwał mu Lasota — opowiadanie — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swoimi, ten się zawczasu zasposobił, nie da się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Śmiali się z niego ongi ludzie, że w bezpiecznem miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał. Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż że poganie kiedyś kościoły wywrócą a nas chrześcian wymordują. On ci jeden wiedział i widział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się Sobek — zamiast za tę Wisłę, do której się trudno dobrać, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Ja bym poprowadził!
Zamilkli wszyscy. Nikt się nie sprzeciwiał i nie opierał się tak szczęśliwej myśli. Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiej w puszczę dla bezpieczeństwa. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny pochód ku Horodyszczu.


III.

Do dnia o słocie, wyruszono z noclegu. Nocą