Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zarazem oświadczam, że wyposażenia nie przyjmuję — grosza nie wezmę! Nie — nie!
To mówiąc ręką drżącą zaczęła szukać klamki, otworzyła drzwi i wybiegła szlochając.
Mecenas stał zmięszany.
— Pozwól sobie powiedzieć, panie Mecenasie — odezwała się, podnosząc zwolna z krzesła Podkomorzyna — że choćby przez zemstę nad biedną sierotą, rzucić jej tak w oczy dobrodziejstwem, jak kamieniem... nie godziło się! nie godziło...
Oburzona tylko, co nie dodała więcej jeszcze Podkomorzyną — ale zagryzła usta i padła na krzesło, odwracając się od pana Kaliksta. — Ten stał w pośrodku pokoju — trzęsąc się z gniewu przeciw wszystkim, nie wyjmując siebie...
Nie odpowiadając nic, gwałtownie rzucił się ku drugim drzwiom i wybiegł do salonu, w którym samego jednego zastał ks. Zarębę.
Ten trzymał przed sobą brewiarz otwarty i modlił się.
Około oficyn pakowali się na wszelki wypadek Kunaszewscy, gdyż Floryan chciał, choćby do karczmy się wynieść, aby tu dłużej nie pozostać, w pokoiku swoim na łóżku leżąc, płakała Justysia, Podkomorzyna dzwoniła prosząc, aby do niej wezwano ks. Zarębę. Ale tego nie puszczał Mecenas.
— We własnym domu, wyzwany zostałem na pojedynek przez tego przybłędę, młokosa — wołał