Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na twarzy jego po krótkiéj walce wstydu, obawy i niepewności wystąpił wyraz energii i wesołości wymuszonéj. Szedł jednak krokiem wolnym, mierzonym, przedłużając ten swój pochód nakładaniem ciasnéj rękawiczki. Czuł, że oczy wszystkich były nań zwrócone; w salonie rozstępowano się, szepcząc i ciekawie spoglądając... Gospodyni tylko skłopotana, blada, patrzała ku drzwiom z trwogą, przynajmniéj dorównywającą téj, z jaką Płocki wchodził do tego nieszczęśliwego pokoju. Uczucie winy odejmowało mu śmiałość, którą napróżno odegrywać usiłował.
Werndorf z hrabią był jeszcze w gabinecie i właśnie miał z nim przejść próg salonu, gdy jeden z młodych panów stojący tu z kapeluszem i już szmerem uwiadomiony o przybyciu Płockiego, na ucho szepnął hrabiemu półgłosem, kogo oczekiwano.
Werndorf raczéj domyślił się, niż posłyszał tę wiadomość, zatrzymał się na progu, spojrzał na swojego towarzysza i cisnąc kapelusz pod pachą, stał z oczyma wlepionemi we drzwi od przedpokoju... Płocki z wielką fantazyją wchodził właśnie, spiesząc ku baronowéj, która mnąc chustkę w ręku spazmatycznie i rzucając do koła strwożonemi oczyma, oczekiwała na niefortunnego gościa. Hrabina Sybilla, któréj ten mały dramat mający się odegrać między ludźmi dla niéj niesympatycznymi, dogadzał wielce, śmiałemi oczyma wpatrywała się w przychodzącego, jakby probowała, czy ten ogień spojrzenie jéj dumnego wzroku wytrzyma.