Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Płocki już ostatnie cyfry kosztorysu badał... Suma była dosyć znaczna, ale popularności tanio nabyć nie można, chwila była stanowcza, ofiarą tą mógł sobie zjednać hrabiego Adama, księcia Nestora... ona mogła na jego stronę wagę przechylić, postawić go na szczycie, dać przewagę nad Werndorfem, który nie miał sposobności nic podobnego uczynić, albo uczynił coś po cichu, co przeszło niepostrzeżone. Trzeba było drugi stanowczy krok zrobić na szachownicy, pomyślał chwilę, obliczył się i namarszczył, pomilczał i z wielką powagą a uroczystością, oddając Milanowiczowi kosztorys, rzekł do zdumionego.
— Szanowny profesorze, cel jest tak święty, twe poświęcenie tak przemawiające, iż mu się oprzéć nie mogę. Biorę to na siebie.
Usłyszawszy te wyrazy, starzec osłupiał: stał długo, nie wierząc uszom, nagle łzy puściły mu się z oczu, podniósł ręce do góry...
— O Boże! więc są dusze szlachetne na świecie! zawołał, czyż to może być? nie myląż mnie oczy moje?
— Słowo dane jest święte, spokojnie dodał Płocki, szkołę moim kosztem wyporządzę i oddam wam ją za trzy miesiące, jak mnie żywym widzicie.
— Zbawco! dobroczyńco! człowiecze od Boga zesłany... któryż dziś dzień! wołał Milanowicz, niech sobie zapiszę... Szukałem człowieka przez lat kilkadziesiąt z latarnią Dyjogenesa: dopiéro w tobie panie go znajduję.
Rozpłakał się staruszek na dobre. Płockiemu