Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To daj matce na chléb! rzekł ponuro Wytrychiewicz.
— Abyś ty jéj odebrał i na wódkę obrócił? krzyknął Płocki.
Scena zaczynała wcale nieprzyjemny ton przybiérać. Wytrychiewicz zdawał się lekceważyć zwierzchnika, ruszył ramionami.
— Cóż daléj! niech pan prezes mnie nie oszczędza! Proszę bardzo...
To mówiąc, nieszczęśliwy Micio chwycił wytarty kapelusz i zabiérał się już jakby stanowczo odchodzić. Nieposądzamy go o to, aby się obrachował, iż tu był potrzebnym i że przebaczenie otrzymać musi, lecz w rzeczy saméj Płockiemu zimno się zrobiło na myśl postradania tego murzyna, który mu się za niewielki grosz doskonale wysługiwał. Już Micio zbliżał się ku drzwiom, gdy Płocki zawołał...
— Zostań waćpan, dajmy temu pokój! Nie trzeba tak dobréj rady brać drażliwie do serca...
Wytrychiewicz po chwili namysłu kapelusz rzucił i ze spuszczoną głową na miejsce powrócił, udając, że się zabiéra w milczeniu do pisania.
— Cóż tam słychać? zapytał Płocki.
— Albo ja wiem, co gdzie słychać! zamruczał Wytrychiewicz, skądże ja mam dostać języka? Do porządniejszéj restauracyi nie mam za co pójść, gdzie jacy-tacy ludzie chodzą, do cukierni nie śmiém, bo mi tam ta przeklęta wódka zapachnie, w ulicy się człowiek niewiele może dowiedziéć...