Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dał z ludźmi, teraz przystępu doń niéma... Inna rzecz z Płockim... to mi jest człowiek!
— E! mało takich ludzi, jak Płocki! dodał ktoś drugi... dajcie mi pokój z Werndorfem...
W podobny sposób odzywali się drudzy, a Wytrychiewicz śmiéchem głupkowatym im pomagał, Piętka milczał, miał na co patrzéć i czemu się przysłuchiwać...
Wytrychiewiczowi, którego mina zabawna i czasem rzucone słowo, niby pijane, dosadne bawiły przytomnych, podstawiano ciągle to poncz, to likwor... Wszystko to z uśmiéchem spożywał, jakby zapominając o następstwach, które gorące napoje ciągną za sobą... Upojenie tłumaczyło téż doskonale niektóre jego wyrażenia, jakieby trzeźwemu nie uszły, a których efekt na słuchaczach był tém silniejszy, iż się zdawały z głębi duszy wysadzone mimowoli.
Widząc go w tym stanie szału, Piętka ulitował się nad biédakiem, może téż chciał, uprowadzając go, rozmowę przerwać przykrą dla siebie. Wziął więc pod rękę zlekka mu się opiérającego jeszcze sekretarza, włożył kapelusz na głowę, narzucił mu palto na ramiona i wyprowadził schodkami z wielką obawą, aby poncz na nogi téż nie podziałał.
Na górze wrzała coraz żywsza rozmowa w tym samym przedmiocie, gdy Piętka zszedł już na dół z Wytrychiewiczem. Z wielkiém zdziwieniem swém jednak spostrzegał, że ów upojony, nad którym się