Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dziś! a dziś? śmiejąc się, podchwycił Piętka... dokończże...
Patrząc na Wytrychiewicza, nie sam Piętka, ale każdy byłby sądził, że go powoli ów napój zdradziecki rozpowija i rozmarza.
Stawał się coraz śmielszym.
— Dziś, rzekł w końcu, no! stępił się, zużył nieboraczysko, ociężał, zobojętniał. Nie ten to już Werndorf, co dawniéj... Ależ to jest w ludzkiéj naturze... Doszedł do wszystkiego, co chciał i marzył, do fortuny, do szacunku, do przewagi w społeczeństwie... czas było ostygnąć... Powinien wziąć emeryturę...
Gdy to mówił, nie szczędząc głosu, niby pod wrażeniem owego ponczu, który zapijał, udając, iż się z nim nie liczy, kilka osób zatrzymało się u stolika, między innemi Żelazny, Zdziś i kilku młodzieży... a Żelazny podchwycił.
— Masz słuszność, ale królowie nie lubią nigdy abdykować, choćby czas był największy... do zrzeczenia się władzy... To biéda...
— Kochany panie, śmiejąc się, przerwał Piętka, pozwól sobie powiedziéć, że ten, którego wy skazujecie na emeryturę, z pewnościąby wielu młodszych czynnością swą i energiją prześcignął... ja coś przecię o tém wiedziéć mogę...
— Nie przeczę, ale wy nań patrzycie zblizka, a my zdaleka... dodał Żelazny.
Zresztą... pryncypał.
— To nie wchodzi w rachunek, odezwał się