Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

orderach przechadzał się wśród artystów, rzucając im jeszcze do ucha uwagi ostatnie i przyjacielskie napomnienia, a w sali, jak w ulu, gdy się roi, na chwilę szum nie ustawał.
W piérwszym rzędzie krzeseł matedory niższego pochodzenia, różnéj wielkości, zawczasu sobie pozapewniały miejsca numerowane. Tu można było oglądać zbliska i napawać się widokiem tych istot, których losom zazdrościły tysiące szczęśliwych na pozór, którym spadek przeszłości życie łatwém uczynił, którym ślepy traf dał wygrać numer na loteryi życia, których wyniósł genijusz, praca, plecy giętkie lub zręczność, mozół lub blaga, nicość lub zasługa.
Ze wszystkich końców sali pokazywano ich sobie palcami, szeptano nazwiska, opowiadano historyje tych, co się świéżo w piérwszych znaleźli rzędach. Tym biédnym, dla których jutrzejszy obiad był problematem do rozwiązania niełatwym, milijonerowie bez apetytu, żółci, kwaśni, wydawali się ludźmi pod słońcem najszczęśliwszymi; kobiétom, których suknia jedwabna była piérwszą i ostatnią, panie w morach i atłasach wlokących się po pyle ulicznym, wyglądały jak bóstwa. Nikt z tych cicho i tajemniczo zazdrosnych nie pomyślał nawet, że to, co się zdaleka szczęściem nazywa, zbliska bywa niewolą i męczarnią.
W tym dniu szczególną baczność zwracały trzy aksamitne fotele w piérwszym rzędzie, mówię fotele, gdyż większa część publiczności osób, które w nich zasiadały, nie znała.