Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/94

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    wy słów kilka i poszła daléj, jak fajerwerk błyszczący...
    O trzy kroki od nich Hanna o stół oparta, miała przy sobie niedaleko w milczeniu stojącego Sylwana... Wiedziała, że nie łatwo jéj przyjdzie zbliżyć się drugi raz do niego... trzeba było z chwili korzystać.
    — Smutno mi pan wyglądasz — rzekła po cichu...
    — Bo też ciężkie przebyłem koleje — odpowiedział Sylwan — na własny los, anibym miał prawa, aniby mi przystało się skarżyć — ale... inne — ogólne wszystkich losy.
    — Nie mówmy o tém... nie chcę byś sobie serce zakrwawiał, i przynajmniéj tu, dziś, radabym inny znaleźć przedmiot.
    — Ale jakiż?
    — Mówmy o czém inném! dobitnie i żywo, szepnęła Hanna — o czém pan chcesz, byle nie o tém, co pana zasmuca, masz i tak boleści dosyć... Słyszałam od Lelii.
    — Dziękuję pani za jéj współczucie...
    — Znajdziesz je pan zawsze u mnie.
    Zawsze, powoli wymówiła Hanna spoglądając ku niemu. Ręka jéj wyciągnięta na stole, leżała tak blizko, że wzruszony Sylwan zapomniał się i byłby sięgnął po nią, gdyby uważniejsza Hanna, nie szepnęła śmiejąc się.
    — Patrzą na nas... mój ojciec...