Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sylwan zdumiony bardzo, stanął patrząc mu w oczy.
— Wiesz, rzekł, nie spodziewałem się, żebyś tak głęboko wszedł w naturę rzeczy.
— Głęboko? ja? głęboko? ruszył ramionami Herman. Z powierzchowności sądzę tylko i tych świętoszków, którzy żegnając się grzeszą z westchnieniami, i tych deklamatorów, co bohaterami być obiecują jutro, a dziś o swojéj tylko pamiętają kieszeni. Ale — dodał Herman — wiesz kochany Sylwanie? wolę jeszcze świętoszków, bo mają formy, chodzą w rękawiczkach i nie plują na podłogę.
Sylwan śmiał się, lecz gorzko...
— Ja ci powiem, że zarówno nie cierpię szalbierzy w sutannie jak szarlatanów w stosowanych kapeluszach z piórami; lecz szarlatan śmieszy i na nim każdy się pozna, a świętoszek jest chodzącym fałszem i kłamstwem... zatém najpodlejszą istotą.
— Wierz mi — ambo meliores! dodał Herman... a nam wolno się śmiać z obojga... Przepraszam cię tylko bardzo żem nieopatrznością moją naraził cię na chwilową nieprzyjemność... Wiedziałem, że tobie nie będzie zbyt przykro, boś wyższy nad nieprzyjemność, a im popsułem humor na długo...
— Bylebyś, nieznośny figlarzu, rzekł Sylwan, i sobie tém niezaszkodził. Szukasz zabawki nawet w tych rzeczach które wcale są niezabawne.
— Muszę, zamknął drugi — bo się okrutnie nudzę...
Tu z werwą komiczną począł bijąc się w piersi