Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

— Ale tu w tém powietrzu oddychać nie można — rzekł chmurno. Zadzwoń o rachunek i herbatę. — Uczty tego rodzaju płacą się dosyć drogo; masz prawo budzić i być trochę niegrzecznym...
To mówiąc począł okna otwierać przybyły, aby ranne weszło powietrze. Towarzysz drugi przejrzał się w zwierciadle i poprawił włosy. Spiął kamizelkę — westchnął.
— Nie pięknie wyglądam dzisiaj — odezwał się: zmęczony jestem, niewyspany — okrutnieśmy hulali... i to od godziny dziesiątéj wieczorem aż do trzeciéj czy pół do czwartéj... Szampańskiego co wypili — powiadam ci... i to Roed rer Carte blanche...
Sylwan twarzą zwrócony ku oknu jakby nie słuchał, drugi mówił ciągle:
— Poczciwy brat z ciebie, żeś się o mnie tu dowiedział... lecz... darmo... ty już potępionéj duszy ze szpon szatana-świata nie wyrwiesz... mnie dyabli wziąść muszą...
— Nie widzę konieczności, rzekł Sylwan, i dodał, jakby odwodząc od téj rozmowy. — Chodźmy.