Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzielą losy nieodwołalnie... W tym koncercie jaki odgrywa otaczająca panią społeczność, byłem, jestem i będę wiecznie nutą dysharmonijną... Spójrz pani jakie mnie tu nieufne wejrzenia ścigają... nie mogę wymagać, abyście państwo dla mnie poświęcili stosunki wasze... więc się usunę... a dziś, panno Hanno, z dawném uczuciem przyszedłem ją — pożegnać.
— Pożegnać? pan się mścisz na mnie? podchwyciła Hanna.
— A! pani! cóż za myśl! — spełniam com obowiązany, — co czuję, żem powinien... Przychodzi mi to z boleścią, — ale muszę... Gdybyś pani była sierotą, ubogą, bez familii... dobijałbym się szczęścia pozyskania opieki nad nią i towarzyszenia jéj do zgonu; — w tych stosunkach, w jakich jesteś, byłbym występnym egoistą, gdybym ją narażał na... nieobrachowane skutki — mojego przywiązania... Wierz mi pani, pozostanie ono nie zachwiane — lecz musi być... modlitwą gwebra do słońca...
Hanna popatrzała nań smutnie.
— Nie rozumiem, rzekła — nie jestem winna, żem się urodziła w tém kole do którego należę... Od dzieciństwa przywiązałam się do was panie Sylwanie... a teraz przez jakąś delikatność niezrozumiałą... chcesz zerwać...
— Ja nie zrywam nic... pani to dałaś mi uczuć żem był zuchwały... i że nie miałaś wiary we mnie... Co się stało wczoraj, może powtórzyć się jutro... Kocham panią, czczę, wielbię, ale zepchnęłaś mnie