Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zręcznie, Hanna zdawała się na to czekać tylko i natychmiast odezwała się do Sylwana:
— Czy mi pan moją porywczość a może niesprawiedliwość przebaczyłeś?
— O! najzupełniéj — kłaniając się odparł Sylwan...
— I nie gniewasz się pan na mnie?
— Mógłżebym...?
— Zatém... zapomnij proszę co zaszło...
— Nie mówmy o tém panno Hanno, począł Sylwan, usiłując utrzymać ton chłodny. Ja powinienem wdzięczen być pani i jestem wdzięczen. Młody, mogłem śmieléj patrzéć w przyszłość, łudzić się — nie rachować odległości jakie dzielą ludzi... mogłem się mylić, myliłem... pani mnie zwróciłaś na drogę rozwagi... zastanowienia... i zawsze wdzięczen jéj za to będę.
Zarumieniła się Hanna, nie mogąc zrazu odpowiedzieć.
— Herman, który pana kocha i szanuje... przekonał mnie, że obwiniłam go niesłusznie... zazdrość moja była śmieszna...
Sylwan znowu zamilczał.
— Więc jesteśmy jak byliśmy znowu starymi, dawnymi przyjaciółmi?...
— Tak, panno Hanno, rzekł Sylwan z westchnieniem: ja będę całe życie cichym jéj wielbicielem... lecz dalekim i milczącym... Tuśmy się dopiero wszedłszy w świat żywy mogli przekonać jak nas