Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do drogi... Lelia smutna i blada siedziała na kanapce. Zbierano papiery, wiązano książki... chłopiec zwijał się po pokojach.
— Co to jest? zawołał wchodząc Herman.
— Jeszcze nic — ale chcę być gotowym do drogi — rzekł Sylwan, i módz wyjechać gdy mi znak będzie dany, że mają wypędzić.
— Niech-no pani Sylwanowi doda otuchy — rzekł Herman witając się z Lelią. Nadto widzi czarno świat cały.
— Czarny on jest, wyszepnęła Lelia.
— Nie... Dla kliki czarnéj a brudnéj, która nam go chwilowo zasłania? o! nie! Sylwan... od czasu jak panna Hanna się rozkaprysiła...
Lelia spojrzała na niego złośliwie.
— A pan nie przyczyniłeś się do tego jéj rozkapryszenia? spytała cicho.
— Ja? — bardzo wątpię — odparł Herman; ale za to pani ręczyć mogę, że ja się panny Hanny boję...
— I nic więcéj? spytała Lelia.
— Myślisz pani żem się zajął! rozśmiał się Herman... A zaciekawiłem się... ale — zakochać? Jabym się z nią na śmierć zanudził... Idealna jest, ale postawiwszy ją na postumencie, okadziwszy go i pokłoniwszy się, trzeba gdzieindziéj szukać życia i serca.
— Chociaż Hanna zadała mi cios bardzo bolesny, odparła wdowa wstając, ale powiem żeś pan