Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

minąć, stanął na niém i począł się wnętrzu przypatrywać...
Był to bankiet ortodoksów... a u stołu tyle znajomych twarzy rozpromienionych winem i jadłem... Właśnie Dołęga podnosił kielich w górę.
— Panowie, mówił — jeszcze jedno zdrowie: Kochajmy się...
Okrzyk powitał toast... wzniesiony właśnie przez tego, który niedawno jak Judasz sprzedał brata za trzydzieści uśmiechów i trzydzieści obietnic łaski...
Hermanowi gorzko się zrobiło i ironiczny uśmiech przebiegł mu po ustach... Założywszy ręce, stał na oknie i patrzał...
Ktoś z biesiadników podniosłszy oczy przez szyby zobaczył tego upiora, i krzyknął... Dołęga rzucił się do okna szybko... Herman nie ustąpił kroku... czekał...
Gdy impetycznie otwarto je — zdjął kapelusz i z najzimniejszą krwią odezwał się:
— Przepraszam — chciałem życzyć dobréj nocy!
Niezmiernie się to podochoconym podobało... bo Hermana posyłano prosić na ten szmaus, ale zaproszenie się z nim rozminęło, był więc pożądany wielce... Lubicz go szczególniéj ciągnął... Herman nigdy w takich wypadkach nie odmawiał... wskoczył do sali i zajął miejsce przy stole obok Olesia, którego twarz świeciła transpiracyą i szczęściem... kroplisty pot okrywał miłe jego oblicze... Począł ściskać ręce