Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sylwan; to wiem, że w téj chwili ciebie kocham, nie jako brata ze krwi ale jako brata z ducha... bo się oburzasz na złe, boś szlachetny... Hermanie mój... żartuj, szydź... ale nie daj się popsuć...
— Wiesz... trudno mi zaręczyć za siebie — począł Herman smutnie — są chwile we mnie szatańskie, są porywy bohaterskie... Koniec końców, albo ja wiem czém jestem? Upaja mnie wino, wzrok kobiety, zbytek, silna fantazya... rzadkom trzeźwy! a po trzeźwemu nudny jestem taki, że sam sobą się brzydzę...
— Dziecko! rozśmiał się Sylwan.
— Mówmy o tobie — kończył hrabia — co ty myślisz?
— Mnie tu już nic, niestety! nie trzyma — odezwał się brat — jeśli wiadomości o wygnaniu się potwierdzą, a spodziewam się mieć je zawczasu, czekać nie będę przymusu, wyjadę sam... gdziekolwiek bądź... wszystko mi jedno...
— Więc twoje nadzieje?...
— Niewielem ich miał, a te jakie miałem... stracone...
Mówiąc tak, doszli do furtki mieszkania i bracia pożegnali się z sobą. Herman ręce włożywszy w kieszenie powlókł się ziewając do domu. Po drodze... rozmyślającemu o marnościach świata tego, nastręczyły się okna restauracyi, w któréj tak wspaniałą wydał był ucztę przyjaciołom znanym i nieznanym. Świeciło się w nich rzęsisto. Herman wspiął się, wlazł na okno, tak aby nizko rozpiętą firankę wy-