Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w któréj odbrzmiewał ulubiony mu Heine i dzwoniły po trosze błazeńskie młodości dzwonki jak u czapki trefnisia... Sylwan obok tego fajerwerku słów, ledwie mogący wtrącić wyraz, jaki wydawał się dziwnie zimnym... Herman chciał go do siebie nastroić — próżno...
Scena ta improwizowana, która nie bardzo zabawiła Sylwana, ale dosyć potrafiła rozerwać Violę... trwałaby była może za długo, gdyby troskliwy Szerszeń nie przyszedł do ucha Sylwanowi powiedziéć tak, że na cały pokój słychać było:
— Szlibyście, mości dobrodzieju, grafy i nie grafy, spać — toć to noc, panienka zmęczona, a co o nas ludzie w domu pomyślą, słysząc do późna śmiechy... nie licząc tego co przez okno poleciało... Idźcie bo spać!
Sylwan wziął za rękę brata: — Chodźmy! — ale Herman podstąpił ku weselszéj nieco gospodyni.
— Nie mogę ztąd odejść, nie wynurzywszy pani mojéj wdzięczności naprzód — a potém... nie zaniosłszy prośby do niéj abyś mi dozwoliła czasem złożyć jéj tu...
— O! nigdy! nigdy! przepraszam, ja nikogo nie przyjmuję, żywo oparła się Viola.
— Panienka nigdy nie przyjmuje... potwierdził Szerszeń...
— A mego brata? proszę więc tylko o to, bym z bratem mógł czasem służyć pani, i trochę ją po-