Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od wczoraj... Hanna z teatru wyniosła to przekonanie, że ty się kochasz we Violi...
Mówiłeś mi wiele razy, że mnie nie rozumiesz, ja ci dziś powiedzieć muszę, że nie pojmuje ciebie. Bardzo to heroicznie przez miłosierdzie dla sieroty poświęcać swoje szczęście — lecz ja zaczynam wątpić czy kochasz Hannę?
Sylwan porwał się z łóżka ręce łamiąc.
— Kocham ją! zawołał — kochać ją będę do śmierci, ależ człowiekiem mimo to być muszę... tam szło o życie.
— A tu może iść o szczęście twoje! rzekł Herman zaczynając się przechadzać po pokoju.
— Robiłem com tylko mógł, by pannę Hannę wywieść z błędu, uspokoić — lecz zdaje mi się, że nawet siostrze twéj rozdrażniona musiała coś powiedzieć... strasznego bardzo. Domyślałem się tego z jéj twarzy...
Sylwan westchnął. — Po Hannie niespodziewałem się tego.
— Chwytała — rzekł Herman, każde twe wejrzenie skierowane ku scenie, każdy błysk oczów Violi — za każdą razą drżała i bladła — wreszcie z gniewem rzuciła się ku Lelii siedzącéj obok w loży i pozostała blada, osłupiała do końca przedstawienia.
— Biegnę natychmiast do mojéj siostry — odezwał się Sylwan wzruszony — będę się starał widzieć z panną Hanną i przed nią wytłómaczyć. Nie czuję się winnym.