Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/191

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    odepchnięty nad uchem, że ja nie ustąpię, siadam na wschodach i będę do rana czuwał.
    — Siedź sobie pan i cały tydzień... mości dobrodzieju, panie grafie, rzekł Szerszeń — gdybyś był i dziesięć razy panem grafem... to ja cię tu nie puszczę... to darmo!
    Sylwan napróżno chciał się wymknąć, musiał, rad nie rad zostać w tém krześle przy choréj, któréj twarzyczka blada śmiała się szczęściem. Pan Paweł palce kładąc na ustach, cichutko się zbliżył do niego.
    — Ja dopilnuję tego jegomości, rzekł, wszyscy się rozeszli — przecie i on tu nocować nie będzie. Niech pan spokojnie posiedzi.
    I wrócił do wchodowych drzwi... Otworzywszy je pomalutku... zajrzał, zobaczył plecy Hermana, który cygaro zapaliwszy po ciemku na wschodach oparty o ścianę zajął stanowisko — i — prędko znowu przymknął.
    Próby te powtarzały się kilkakrotnie w przeciągu pół godziny — Herman siedział. Wreszcie znudzony Szerszeń ze świecą wyszedł próbować na upartym siły wymowy i argumentu.
    — Jakże pan u kaduka, mości dobrodzieju, panie grafie — odezwał się — możesz nawet żądać do choréj panny gwałtem wejść o północku?
    — Muszę się dowiedzieć co się z nią i z moim bratem dzieje, bom pewny, że on tu jest...