Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oleś zmieszał się... zakrztusił, wyplunął kawałek cygara i oczy w nią wlepił, niby ciekawe, niby się nic nie domyślające.
— Hanna kocha Sylwana — ty to wiesz oddawna.
— Seryo? ona go kocha? ja myślałem, że oni o sobie zapomnieli...
— A! bynajmniéj.
— No — a też tak miłe przyjmowanie pana Hermana?
— To fikcya — to komedya — to rzecz ułożona aby innych odegnać.
— Nie może być! zawołał pan Aleksander... ale zlituj się... cóż to ludzie powiedzą, gdy my się tak poplączemy w pokrewieństwa? Ja nawet nie wiem czy kościół na to pozwala — a w każdym razie zostawmy to czasowi... my się pobierzemy wprzódy — oni mogą poczekać...
Spojrzała Lelia na niego.
— Poczekać — lecz niechże mają tę pewność, że przeszkody nie doznają, że się na to zgodzisz.
— Ja, przerwał nagle Oleś — ale to do mnie nic a nic nie należy! ja się zupełnie zrzekłem moich praw na starościnę — ja tu jestem neutralnym.
— Popierać możesz przynajmniéj...
— A no — jeśli Hanna zażąda, jeśli koniecznie sobie tego życzyć będzie — jeśli...
Tu przerwał nagle.
— Ale Lelio, moja droga — zostawmy to czasowi!