Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie mogę słowa powiedzieć matce... a serce mi się kraje... Temu zaś nikczemnemu człowiekowi, który dla chleba popełnia podłość, udaje przywiązanie, gra miłość... choćbym policzki otrzepał, co to pomoże? obetrze je chustką i zacytuje co z pisma świętego... a matka mnie wyklnie...
Rozmowa raz na ten przedmiot bolesny zwrócona, już nie mogła przejść na opowiadanie o Hannie i wieczorach starościnéj. Herman tylko dodał w końcu. Wiesz bracie, całą moją pociechą te parę godzin, które czasem spędzić mogę w towarzystwie panny Hanny. Zazdroszczę ci jéj serca — oprócz niewieściego wdzięku, ma tyle umysłowéj wyższości, tyle idealności w sobie.
— Nie zbyt się jednak unoś nad nią! — przerwał Sylwan.
— Ty najlepiéj to czujesz — rzekł Herman — iż zbliżyć się do panny Hanny a nie ocenić jéj, mógłby chyba — głuchoniemy a ślepy...
Nie mówili więcéj, Herman wrócił do domowego nieszczęścia, można je bowiem było nazwać tém imieniem — narzekał na ludzi, którzy potajemnie pomogli do skojarzenia tego poczwarnego związku.
— Czyż niepodobna niczém temu zapobiedz? odezwał się Sylwan.
— Ale jak? dziś rzeczy stoją na tym stopniu, iż matcebym zaszkodził i naraził ją sobie — a nic nie zrobił... Dziwi mnie tylko — dodał, iż Lubicz się nie