Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/165

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Dołęga odskoczył... Pierwszy raz w życiu trafiło mu się tak być nieświadomym rzeczy — upokorzony czuł się i gniewny... Co ty mi pleciesz! zawołał... to nie może być.
    — Słowo honoru — rzekł pan Aleksander, ale milczeć proszę — bo o tém nikt nie wié i wiedziéć nie powinien...
    Nie było już odpowiedzi, Dołęga począł miny robić zdziwione, wąsa kręcić i podśpiewywać...
    W ogóle był to wieczór, w którym wiele niedorzecznych rzeczy się stało... i nazajutrz miano o czém mówić w miasteczku...
    Hrabina wkrótce po herbacie ruszyła się z kanapy, prosząc Lubicza aby jéj podał rękę, syn bowiem z panną Hanną był w drugiéj sali. Zauważono, że Lubicz chwycił za kapelusz i już więcéj nie wrócił, a ktoś przyniósł Dołędze wiadomość z dołu, że go hrabina z sobą zabrała.
    — To nie bez kozery! rzekł w duchu Dołęga! Śliczne się marjasze gotują! Oleś z tym trzpiotem, który go weźmie pod pantofel, a Lubicz ze starą hrabiną... czyby mnie nie wypadło chyba o starościnę się starać?...
    I rozśmiał się sam do siebie.
    — Skończenie świata.