Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ramułtowie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koju, szepcząc sobie coś kiedy niekiedy do ucha i naradzając potajemnie... Dołęga nie obraził się temi cichemi umowami... Kazał sobie podać kawę i likwor i zapalił cygaro...
Niektórzy z tych panów mający pilne posiedzenia i urzędowe obowiązki zaczęli się wymykać, tak, że pozostał tylko Lubicz sam i Dołęga...
Nie miał ten wymowny młodzieniec łaski u pana Maryana, który wiedział iż był goły, a miał to sobie za zasadę żeby się o ludzi tego rodzaju nie ocierać. Dla niego byli oni wcale nie procentujący; żyjąc zawsze kosztem cudzym, pan Maryan potrzebował zamożnych... a na łasce ich zostawał, w takich jak Lubicz dorobkiewiczach widział tylko współzawodników... Obchodził się też z niemi, nawet gdy mieli tyle talentu i zręczności co ów młodzian, z protektorską wyższością. Spostrzegłszy Lubicza, który nie bez celu tak długo kapelusza szukał, Dołęga zapytał go...
— A panu jakże się tu powodzi?
— Dosyć dobrze, nie mam się na co skarżyć..
Znali się od dawna, gdy jeszcze Lubicz w dziurawych butach chodził, nie zostawszy z profesyi pobożnisiem.
— Ale coś lata upływają, a asindziéj o sobie nie myślisz — należałoby...
Dołęga obejrzał się i kiwnął na młodzieńca, który posłuszny przystawił mu się z uchem. Pan Maryan poufale rękę mu na ramieniu położył.