Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Wawrek wytarłszy konie i poznosiwszy juki, przyszedł po dyspozycyą na jutro, Marek leżący do góry brzuchem na sianie, zapatrzywszy się w sufit, rzekł mu:
— Albo.... albo.... do jutra daleko! zobaczymy.






Po dniu tak obfitym w wypadki, albo się śpi snem kamiennym, ołowianym, bezmyślnym, albo marzenia po mózgu tłuką się jak dziki zwierz w klatce. Marek nie doznał nawet téj nieprzyjemności, bo mu sen burzliwy pokój zamącił; nie wiedział kiedy zasnął, jak długo spał, a gdy się przebudził, ujrzał przed sobą pp. Strzembosza i Niewstempowskiego, którzy już wymaszerowali aby go powitać i zaprosić do siebie na śniadanie, a zastawszy w objęciach Morfeusza, zanucili jak nad umarłym tubalnemi głosami: De profundis.
Marek się zerwał z posłania i przetarł oczy; zrazu nie pojmował gdzie był i co się z nim działo, ale prędko się opamiętawszy, na zaprosiny do Niewstempowskiego przystał z ochotą. Wcale mu nie pilno było jechać naprzeciw losu, który się sam do niego fatygował.
— Ubieraj się, panie Hińcza, ubieraj i przychodź; ztąd o trzy kroki, we dworku, gdzie okna