Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ze służących — ja powiem jak było, świętą prawdę: niech pan posłucha: ja wyjeżdżając z domu, mówiłem że pod noc do miasteczka dojeżdżać niebezpiecznie; ale cóż? jak zaczęli się guzdrać z domu, tak, gdyby naumyślnie, dopiéro na wieczór przypadła najniebezpieczniejsza droga. Tożto przecie wszyscy w sąsiedztwie wiedzą, że tu jest banda, któréj dowodzi Burdyga. Kto o Burdydze nie słyszał! Żydzi, cyganie, ciury od obozu, hałastra różna; tędy po nocy najodważniejszy nie pojedzie — ale pani starościna... a my i nasze nieszczęście, to w każdą biédę wpaść musimy. Droga, pan widzi, że była zachaczona umyślnie; rzucili drągi w koła, i raz jedno — chrast, złamali. Dali ognia łajdaki, co Jeremiaszowi rękę przestrzelili, a potém jak pani poczęła płakać, a Kaśka wrzeszczyć, a my nie mieli się czém bronić, nabrali co chcieli, i uciekli. Ot jak było!
Z opowiadania całego, Marek tylko pochwycił, że zagadkowa pani była starościną: łatwo się już mu domyślić przyszło, jaka.
O granicę od Rogowa mieszkała wdowa po niegdyś staroście Kocu, herbu Dąbrowa, spadkobierczyni i dożywotniczka, o któréj wiele mówiono. Ale pomiędzy Rogowem a dworem Starostwa Witowskiego, stosunki oddawna były tak nieprzyja-