Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech-no jegomość dobędzie z olster garłaczy, bo albo ja ślepy, albo mi się przywidziało; ale ludzie jacyś po pod lasem już dawno się skradają i gonią, a bodaj żeby nie było przeprawy.
Jużto las ten był sławny z rozbojów, ale Markowi na myśl nie przyszło, żeby jego napaść mogli.
— Albo koniom dać ostrogi i umykać, albo się trzeba będzie bronić — dodał Wawrek.
— Śni ci się! — krzyknął Marek — śni ci się!
Gościniec nagle się w tém miejscu zwracał w lewo, dojeżdżali do zakrętu; gdy zdala dały się słyszeć krzyki. Marek nie o siebie się zląkł, bo był w ogóle odważny, ale mu się zdało, że kobiece głosy piskliwe doszły jego ucha.
Dał więc koniowi ostrogę i miał się puścić, gdy koń stanął dęba: chłop jak olbrzym pochwycił go za uzdę. Drugi już przypadł z boku, ale Wawrek, który miał się na baczności, płatnął go scyzorykiem dobytym z pochew. Wtém i chłopak już chwycił pistolet i dał ognia. Zbójcy cofnęli się, nawołując blizko stojących w krzakach: ale się im nie powiodło wcale, bo Marek nim się do szabli wziął, drugiego z pistoletu położył: reszta nie czekając i nie próbując już szczęścia, do lasu się uniosła.