Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W czasie rozmowy napatrzéć się na niego nie mogli poczciwi, ociężali i ruszający się jak ich Bóg nauczył, mieszkańcy Rogowa; Markiz bowiem stał w pierwszéj tanecznéj pozycyi, z nogami wywróconemi zewnątrz — ale to nic: gdy się dźwignął, zgiął, skłonił, mówił, słuchał, każdéj jego czynności towarzyszyła najwyszukańsza mimika. Głowa, piersi, nogi, palce u rąk, oczy, nos, grały rolę przeważną w każdéj zmianie położenia.... Wszystko to zdawało się jakby jakiemi sznureczkami pociągane, nagle wyłamywać, prostować i zaokrąglać, wedle jakiéjś nieznanéj sztuki prawideł. Dla naturalnych ludzi domorosłych, Markiz był po prostu śmiesznym; ale dla znawców kunsztu świata mógł się wydać niezrównanym artystą. Łowczy znajdował go w najwyższym stopniu pociesznym.
Ledwie się z nim rozmówił, opadli go zaraz Zawadyński z oracyą, a ex-Rejent z ofiarą usług i oznajmieniem, że znacznie wydoskonalony eliksir, który on zwał Vitalongą, a nieprzyjaźni mu Dziwolągą, przywiózł dla JW. Łowczego, aby złożyć go w ofierze wielkiemu znawcy i najczcigodniejszemu mecenasowi.