Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marek. Nie przeczę, honor byłby wielki, szczęście dla mnie niespodziane.
Labuś podał mu tabaki, popatrzał nań bacznie i szepnął mu:
— W bocznéj alei na prawo, chodzi panna Justyna z książką i karlicą; idź waćpan bez namysłu, rozpocznij rozmowę i probuj szczęścia: ja tu będę czekał.
Zawahawszy się nieco, Marek posłuszny poszedł; na pół-drogi strach go wziął, potém odwagi nabrał i doszedłszy szpaleru, znalazł w nim w istocie pannę Justynę...
Jak krzyknę na Wawrka — powiedział sobie w duchu — koń będzie gotów za kwadrans, a ja tymczasem i piechotą drapnąć mogę.
Z tą pocieszającą myślą rzucił się w ślad za panną, która słysząc za sobą kroki, zawróciła się, spojrzała i uśmiechnęła, książkę składając.
Karlica spostrzegłszy Marka, ustąpiła mu miejsca przechodząc na drugą stronę.
Marek pozdrowił niewyraźnie wojewodziankę, czuł, że go w piersiach dusiło.
— Czytałeś pan ten dramat Diderota? — zapytała panna Justyna.
— Przepraszam panią, ale ja, trudno się do tego przyznać: czytam bardzo mało, jestem leniwy.