Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

staniesz. Dzierżawa wzięta na słowo... pokłonimy się.
— Dalipan, nie rozumiem, panie Łowczy.
— Nie chcesz rozumiéć, że tu o twe dobro idzie.
— Chyba o pozbycie się mnie.
Łowczy zamilkł: widać było, że podyktowane mu przez Starościnę argumenta, wyczerpały się i sam był w kłopocie co mówić daléj; ale pod władzą jéjmości, słuchał co przykazano.
Marek więcéj oburzonym się czuł całą tą sprawą poplątaną, któréj celu i końca dojrzeć nie mógł, niż przekonanym argumentami Łowczego; nie sądził się obowiązany do takiego posłuszeństwa: nie tknąwszy więc rozłożonych dukatów, nie przyjąwszy propozycyj, zdaleka dał dobranoc i odszedł do swojéj izdebki.
Tu, chociaż z natury swéj był niezbyt draźliwym i niełatwo się poruszającym, począł brać na rozum, coby to wszystko znaczyć mogło. Sprężyny były dlań zakryte i jedna rzecz oczywista, iż w tém ważną rolę grała Starościna. Ale do czego się jéj to przydać miało? nie pojmował.
Część nocy spędziwszy na dumaniu próżném, położył się spać nadedniem.