Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja dokończę, o czém on nie mówił pewnie — śmieléj coraz zaczęła panna — niedarmośmy krewne z panią Kocową, bo cioteczne siostry. Obie mamy jedne skłonności. Lubimy, żeby nam ludzie pochwałami kadzili, żeby się nam głowy zawracały i serca paliły... ale do wyboru jesteśmy trudne. A ktoby sięgnął myślą ku nam, musi się w dobrą uzbroić cierpliwość... Do zakonu nie przyjmują bez nowicyatu.
— A kto ma powołanie, toć i na nowicyat o chlebie i wodzie gotów, byle go na braciszka przyjęto? — pytająco ozwał się Marek, któremu się panna coraz więcéj podobała.
— Próbować nikomu się nie broni! — szepnęła panna Klara i odeszła.
W téj saméj przecie chwili, klapnął go po ramieniu Wąż.
— A co? jak tam idzie? — spytał śmiejąc się — dobrześ się wziął: panny śmiałków lubią.
— E! — rzekł Marek — to sprawa nie łatwa, hic mulier.
— Ale panna, bodaj nie złém okiem na cię patrzała; bądź asindziéj dobréj myśli, niech koń odpoczywa; baby się wysapią: posiedzisz tydzień, choćby i dwa.. Któż wié? Śmierć i żona, przeznaczona.