Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aleś pan nielitościwie postąpił z panem Saczkiem! — rzekła — z czegóż to przyszło do zwady?
— Oh, pani! — uśmiechnął się Marek — gdzie krew gorąca, tam się od pierwszego wejrzenia kocha i od pierwszego słowa bije... Kto może powiedzieć: co mu dobyło z piersi westchnienie, a szablę z pochwy?
Klara uśmiechnęła się.
— Więcéj zawsze potrzeba czasu na zgodę niż na zwadę — rzekła — a ponieważ obciąłeś waszmość naszych braci, powinieneś ich teraz pielęgnować i jutro nie uciekać. Myślę, że na tém wygrasz téż, bo jeśli Starościna w drodze do Warszawy, Wężowna pewno nie minie.
Markowi wcale nie uśmiechało się to nowe spotkanie, choć zaproszenie, aby został, dodawało otuchy.
— Niech pani wierzy, że gdybym mógł tu zostać, to pewno, że nie dla Starościnéj!
Spojrzeli po sobie.
— A dla kogóż? — odezwała się Klara.
— Abym dłużéj mógł oglądać oblicze pani.
Panna zżymnęła ramionami.
— Czy już ten przeklęty Wąż, coby się mnie i opieki chciał pozbyć, szepnął co panu?
Marek nie odpowiedział.