Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hińcza popatrzył na pannę: było się na co połakomić, ale jakoś i ciarki przeszły. Ubogiemu chłopcu wziąć żonę posażną, zawsze straszno; cóż dopiero gdy i piękna i rezolutna, jak to sam pierwszy rzut oka wykazywał. Ale był mężnego serca a dziewczyna mu się srodze podobała: jak łania była, co się zowie.
Westchnął więc sobie pocichu:
Ej! gdyby się dało! choć kto tam wié, co w rachunkach pana Węża stoi... człekby się może i namyślił; boć kiedy ginąć, to od dobréj kuli, a kiedy spaść z konia, to z dobrego.
Ale panna Miecznikówna, bo ją tak zwano, (miała imię Klara), ani spojrzeć z razu chciała na przybylca: jakoś go miała za baj bardzo.
Dopiero, gdy jéj Wąż coś poszeptał do ucha, zwróciła nań prześliczne oczy czarne, i poczęła mu się przypatrywać bardzo uważnie.
Tymczasem staruszka téż przyzierała się Hińczy; a że starzy gadatliwi bywają, poczęła go téż badać na wsze strony. Znała zaś rodziny wszystkie: nietylko w Lubelskiém, na Podlasiu, w Drohickiém i Łomżyńskiém, ale, można powiedzieć, cały szlachecki świat, na palcach... Marek odpowiadając staréj, na młodą spoglądał... i oczyma się jakoś porozumiewali potrosze, lepiéj niż z początku.