Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hińczowie są mi powinowaci, właśnie ciż sami..
— A! powinowaci! témci bardziéj o jego dobro waszmości chodzićby powinno... Wiecie lub nie, jak go Łowczy sierotą wziął, jak go chował, jak go wychował... aż nareszcie w świat puścił...
— Czy co przeskrobał?
— Nie. Skrobał-ci on to dosyć, ale nie na wylot. Chłopak zdatny, ale sentymentu mało. Łowczy go pieścił, aby trochę się o swéj sile chodzić nauczył, a tu co się święci... Największa śmiertelna nieprzyjaciołka Łowczego, łapie, po drodze goni... dyabeł wié, gotowa go pochwycić. To starego dobije... Widzisz asindziéj, odkrywam grę... idzie o życie ludzkie... trzeba zapobiedz... Baba zręczna, młokos zwyczajnie żółtodziób jeszcze, stanie się kryminał... Dajmy sobie ręce.
— Ale cóż, panie bracie, ja mogę na to? — ozwał się Wojski — dalipan, nie postrzegam.
— Trzeba ich dzisiejszego wieczora rozgrodzić jak, bo Starościna gotowa atak przypuścić... a jutro...
— Mój Krukowski! — odezwał się Wojski zgorszony — czego to wy chcecie po mnie? I to gość, i to gość u mnie; nie mogę nic: swoboda zupełna, a co się tyczy mądrego zabiegania w tych sprawach,