Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci; żeby mu choć oczy się zapaliły: siedział zimny i poszedł taki sam.
— Kochana pani! drzewo się nie ogrzéwa, to wiadomo; ale jak iskrę przyłożą, pali się na węgiel.
— Tego mu nie daruję! — szepnęła jéjmość — wszakże to nie ostatni raz się widzieliśmy.
Po obiedzie była także z kolei hulanka u Strzembosza. Marka téż chciano spoić, rachując na to, że od Starościnéj przyjdzie trochę przygotowany; ale chłopiec był z dobréj szkoły. Mógł nie pić nic, ale gdy się trafiła okazya, a wypadało ciągnąć, lał w siebie, wiele potrzeba było i nic go to nie kosztowało; spał tylko potém trochę mocniéj, a przytomności nie tracił nigdy.
Śpiewano pieśni różne, stare i nowe, grano potrosze, pito wiele; od Strzembosza poszli do Gawrońskiego, który poncz angielski robił doskonale; wysączyli parę waz ponczu: gospodarze nie byli w stanie odprowadzić młodego gościa, który poukładawszy ich wygodnie, sam wyśmienicie drogę do Abrama znalazł, zimną się wodą oblał i spać położył. Ale kładąc się, przyszło mu na myśl, że tu już dłużéj w miasteczku nie było co robić; kazał Wawrkowi żeby konie były posiodłane na go-