Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przed burzą.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chciał go ztamtąd wyrwać co najprędzéj a przenieść do siebie.
Z temi myślami, choć ulice nocą przechodzić nie bardzo było bezpiecznie, co mnogie poświadczały trupy, szablę w rękę wziąwszy, major się puścił w imię Boże.
Jak przeszedł całą tę ogromną ulicę, pustą naówczas i tylko przez spłoszone oddziały przebieganą, sam nie wiedział. Wiódł go instynkt jakiś raczéj niż umysł przytomny. Stanąwszy u zamkniętéj bramy, usiłował dom rozpoznać, nie będąc pewnym, czy dobrze trafił. — Drzał stary od przejmującego chłodu, ze wzruszenia — nie mając prawie siły zapukać.
Byłby może stał długo jeszcze, gdyby nie chłopak od Aramowicza, który po raz już czwarty czy piąty powracał do gniazda, przynosząc rozmaite banialuki, które dla majstra zbierał po ulicach od takich, jak sam był, łobuzów...
— A jegomość tu co robi? zapytał, przysuwając się do niego.
— Ja?! nie wiesz, przyniesiono tu kogo rannego? szukam domu...
Chłopak usłyszawszy niepewną jakąś odpowiedź, niedowierzająco podsunął się mu zajrzeć w oczy i milcząc począł się przypatrywać.
— To może o tym paniczu pan mówi, co to stał na górce?
— A przynieśliż go tu — jest? — podchwycił major.
— A przynieśli i jego i starego Brennera, który już podobnoś umarł...
— Ja go widzieć muszę... tego młodego...
Namyślił się czeladnik i zapukał, obu pięściami bębniąc, wedle umowy, aby go poznano...
Noińska stojąca już u furtki natychmiast ją otworzyła.
Chociaż noc była ciemna — poznała zaraz majora...
— A! Jezu miły! To pan! Mój Boże! Właśnie tu syna pańskiego niedawno przywieźli... Niebożątko...