Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

211
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

Dźwięk pocztowego dzwonka rozległ się na pustym dziedzińcu, mieszając się z pieśnią żałoby; wybiegły siostry, matka i bracia, i uścisnęli się wszyscy w płaczu i milczeniu.
Stanisław poszedł do zimnych nóg starca, poklęknąć i uścisnąć je raz ostatni, prosząc o przebaczenie
Na katafalku jeszcze twarz sędziego wydała mu się jak była za życia... surową i nieubłaganą. Ręka śmierci nie zdjęła z niéj tego wyrazu niezłomnéj woli, z którym przeszedł życie całe. Leżał nic niezmieniony, martwy, podobien do siebie, jak gdyby miał wstać jeszcze z rozkazem i groźbą na ustach.
Dziwny był widok tego domu, któremu potężnéj zabrakło głowy, w którym nikt nie wiedział jak sobie dać rady, co począć, bo ten jeden, co wszystkimi kierował, zamilkł na wieki. Matka płakała łamiąc ręce, słudzy chodzili samopas, i pogrzebem nawet nikt zarządzić nie umiał. Stanisław przybył w samą chwilę eksportacyi, i złamany drogą, poszedł za trumną ojcowską do miasteczka, zostawując matkę na opiece sąsiadek. On i wszystkie dzieci szły za karawanem ojca.
Nazajutrz, gdy w pustym dworze zebrali się znowu w ściśniętém gronie, przytuleni do siebie, uczuli jak im brakło tego, który nieraz za życia ciężkich chwil dla nich był sprawcą. Czuć było jeszcze wszędzie jego rękę zastygłą i kierunek, pod który poddał rodzinę swoją. Nikt ruszyć się nie śmiał, nikt nic pomyśleć sam przez się, a gdy przeczytano ostatnią zmarłego dyspozycyę, którą Stanisława od spadku usuwał, polecając mu wszakże młodszych braci, siostry i matkę, i wkładając nań, jako ekspiacyę błędu, obowiązek