Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

176
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

Twarz jéj nawet przy tych samych rysach inny miała charakter, spoważniała, podniosła się, znać było, że duch tam panował nad sobą i władał samoistnie... Oczy czarne rzucały jeszcze ogniem, ale mierzyły błyski swe i wstrzymać je lub powiększyć mogły; usta śmiały się jeszcze, ale na rozkaz tylko; rysy oblał spokój jakiś, nadający im linie regularniejsze; czoło podniosło się, kibić zaokrągliła, a ruch wyszlachetniał. Taż sama to była Sara, ale w nowéj życia epoce, na wyższym stopniu rozkwitu. Nic nie straciła z wdzięku dziewictwa i młodości, a zyskała na powadze i majestacie. Rola jéj była smutna, łzawa, patetyczna, grała ją mistrzowsko, zwłaszcza w ustępach, w których Schiller tak umie rzucać się na świat i przeciwko światu, z ironią zbolałéj duszy. Gdy mówiła Sara dźwięcznym językiem poety, Stanisław uczuł takie serca bicie, jakiego nie doznał nigdy jeszcze. A! poezya... poezya w ustach ukochanéj kobiety, pojęta jéj sercem, uczuta głęboko, wyrażona dźwięcznym głosem, drgającym prawdą, to potęga siły niezmiernéj!
Professor Hipolit patrzał na Szarskiego, prawie nie wychodząc ze zdumienia, bo nie pojmował, co zimnego i obojętnego człowieka tak nagle wprowadzić mogło w ten stan gorączkowy i rozdrażnienie do szaleństwa prawie posunięte.
Gdy Sara znikła, a kurtyna zapadła, obrócił się do niego z zapytaniem:
— Co ci jest?
— Co mi jest! zawołał Szarski. To Sara!
— Jak to? gdzie?
— Smaragdina! Lecę, idę... muszę ją widzieć!