Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

111
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

wolną; oni mnie ciągną gwałtem w swój krąg, w swój świat... nie mają litości! nie mają litości!
— Ale cóż począć! zawołał Stanisław. Ja tak nie znam życia, że nie wiem sposobu... sam sobą kierować nie umiem. Mów, co mam zrobić?
— Co robić! a! w świat uciekać! krzyknęła Sara rzucając mu się na szyję — daleko, gdzieś, daleko, gdzieby mnie ani dziad Abram, ani mąż, ani teść, ani nikt z nich dogonić nie mógł... Szpiegują mnie... do zobaczenia... jutro!
To mówiąc, na szelest jakiś w podwórzu, Sara wyrwała mu się i znikła; a Stanisław instynktowym pchnięty strachem, szybko oddalił się od kamienicy.
Zdało mu się w początku, jak gdyby ktoś biegł za nim i gonił, kilka razy mignął cień w ulicy, kryjąc się po załomach, ale to widzenie zaraz z oczu mu znikło. Nie ośmielił się jednak wprost wrócić do domu, bojąc się jakiegoś szpiegowstwa i pokluczywszy po ulicach, późno bardzo powrócił na Trocką.
Chwila téj rozmowy w bramie była dla niego jakby nowego jakiegoś życia początkiem. Kilka jéj słów bolesnych, skargi, żale, prośby, wszystko to razem z gorącém uściśnięciem dłoni, z tą twarzą, na któréj boleść wyryła ślady tak straszliwe, wraziło się w bijące uczuciem serce jego, Rozpoczynał nowy żywot od nieznanéj mu jeszcze męczarni. Co miał przedsiębrać na jutro? opuścić ją, czy pójść znowu? mógłże jéj być pomocnym? gdzie z nią uciekać? jak jéj ułatwić ucieczkę? nie mając o czém, nie wiedząc jak pierwszy krok postawić? Godziłoż się znowu rzucać ją obojętnie na pastwę dręczącym ludziom bez serca?
Myślał, rwał się i łamał ręce, przekonany o nieudolności swojéj; a niczyjéj rady zasięgnąć nie mógł