Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

107
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

ry spotkał, gdy raz ostatni zjechali się na ulicy, tkwił w nim jak pocisk gorący.
Gdziekolwiek wyszedł, machinalnie kierował się zawsze jeszcze przez tę brzydką i niemiłą Niemiecką ulicę, teraz pustą, ale pociągającą go ku sobie. Zdawał się czuć, że z przeszłością nie zerwał jeszcze całkowicie, że w losach jego ten dom, te lata muszą się jakąś boleścią odezwać.
Jednego wieczoru w godzinie mroku, powracając od doktora Branta na ulicę Trocką, skierował się wedle zwyczaju przez Niemiecką. U kamienicy Dawida zwolnił kroku, i wzrok sam poszedł szukać w oknach, czego w nich od dawna nie znajdował. Pierwszy raz podobno od czasu, jak się tędy przechadzał, w jedném z okien pierwszego piętra poruszyła się firanka, mignęło światełko, a tego drobnego znaku życia dość było, by wywołać marzenia, bicie serca i niepokój. Stanisław jednak przeszedł szybko, nie zatrzymując się nawet, i wpadł do izdebki, wyrzucając sobie słabość swoją.
— Co za dzieciństwo! wołał gniewając się i miotając: dozwolić sercu takiego panowania nad głową! Między nią a mną możeż być co wspólnego? byłoż co wspólnego? byłoż co kiedy jednoczącego nas prawdziwie? Trochą litości mogłaż mnie sobie zakupić na zawsze? Jest-li to tylko wdzięczność? czy niepohamowane jakieś bez nazwiska uczucie?
Wstrząsł się na myśl namiętności niedorzecznéj, do któréj dość było iskierki, aby ją rozniecić z niedogasłych popiołów.
I począł własnemi rękami rozwalać zażarcie budowę wyobraźni i rozkołysanego serca.
— Na chwilę wydać dobre to i piękne izraelskie