Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

105
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

na spodzie najróżniejszych ingrydyencyj leży utopiona w morzu obojętnych żywiołów.
Brał więc z wdzięcznością wszystkie otaczające go oznaki ciekawości za sympatyę, na któréj siłę rachować coś było można. Nie brak mu teraz było i znajomych, i zapraszających, i przyjaciół, którym słodko było nosić po mieście słowa jego powykręcane, mówiąc, że je z ust jego wczoraj jeszcze tak a tak słyszeli. W początku chodził wszędzie, tracąc czas na próżne przysłuchywanie się czczemu szelestowi wyrazów i grzeczności; ale wprędce poczuł, że to nie karmi, że to jest życie, w którém przyzwoitości i formy wszystko a wszystko zastępują, a na korzyść ślepych nikomu nie wolno przyznać się, że od nich widzi więcéj. Błądził więc wśród tego zbiorowiska ludzkiego osamotniony znowu, smutniejszy niż kiedy, bo nie miał ani Sary, któréjby spojrzenie śpiewało mu poemata, ani widoku boleści Dormudowej, dojmującéj, ale wyzywającéj do czynnego udziału, ani poczciwych towarzyszów, wiążących się z nim tylu wspólnemi myślami.
Wszystko to rozleciało się po świecie, rozniosło, znikło, rozwiało... Stanisław chodził jeszcze często na ulicę Niemiecką, a mijając dom Dawida Białostockiego, spoglądał w okna ku swojemu poddaszu, a nigdy nic tu nie przypominało mu chwil bezpowrotnie, ciężko, ale rozkosznie spędzonych. O Sarę zapytać nie śmiał; szukał jéj tylko oczyma napróżno i znaleźć nie mógł.
Dawni znajomi przenieśli się gdzieś wszyscy daleko, a tak ich serce pragnęło!
Raz czy dwa przemknął mu się powóz księcia Jana i Adeli, i temu nawet rad był zjawisku, choć na widok Adeli pierś się już nie poruszała.