Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

264
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

netę, rzekł Bazylewicz: gwiazdy szeleszczą tysiącem promieni, słońca trzaskają, komety piszczą i księżyce mruczą.
— Prościéj jednak mówiąc, co robisz? co marzysz? co piszesz?
— Nic! nic! nic! kocham się tylko! wzdychając piersią potężną, rzekł Bazylewicz.
— Jak to! i mówisz o tém tak chłodno! na ulicy! pierwszemu kogo spotkasz? czerwieniąc się zapytał Szarski.
— Zimny ślimaku co pełzasz po ziemi! wydeklamował Podolak: także to pojmujesz miłość? sądzisz, że się z nią ukryć, że ją w sobie pożreć można? Światu ją głoszę całemu! szukam z niéj chluby przed światem! Mizerna to i zwykła miłość, co się zasklepia w sobie, co milczy... ja ją chcę wyśpiewać poematów seciną...

Noc była! chmury siecią po niebie się wlokły
Z za nich księżyc wyzierał żółty i obmokły...
A ziemia-rodzicielka, w ciemności kapturze,
Odrętwiona czekała na jesienną burzę...

Tak się poczynał sonet, nowe arcydzieło Bazylewicza, które poeta impavidus wydeklamował w całości zdumionemu Stasiowi wśród ulicy.
— No? a ty co porabiasz? rzekł z rodzajem litości: — poeta! i nie kochasz się?
— Gdybym się kochał, odparł z rumieńcem Szarski: prócz mojego własnego serca, niktby o tém pewnie nie wiedział.
Rozśmiał się towarzysz.
— Drukujesz co?
— W téj chwili właśnie poemat mój kupił...
Bazylewicz ruszył ramionami.