Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 1.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

227
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

Dawid pokazał się w bramie idący do sklepu, a stary Abram, który syna szanował i trochę się go lękał, wpadł zaraz do izdebki. Stanisław posunął się za wózkiem swoim na Łotoczek.
Nim nowy człowiek przyrosnąć potrafi do rodziny, którą mu los narzuca, kosztuje to wiele; potrzeba pracować nad sobą, patrzeć, poznawać się, przywykać, zrozumieć, pokochać... a przy tém wszystkiém zapomnieć. Stanisławowi jednak nie było to tak trudno, bo znalazł u Dormundowéj coś więcéj niżeli miał w pustce na strychu. A przecię i tamtéj serdecznie mu żal było: tam miał nieograniczoną swobodę, spokój; tu wszystkie niemal jego chwile zabierał Karol lub jego matka.
Karolek był dzieckiem pieszczoném, ale poczciwie i macierzyńsko; rozwinęło to w nim wprawdzie uczucie do zbytku, ale obok tego surowe miał pojęcie obowiązków życia i szanował matkę, która go najszaleniéj kochała. Wszystkie jéj godziny poświęcone były jedynemu dziecięciu; a jeśli z niém być nie mogła, to o niém tylko myślała, z niém się uczyła, nie odstępowała go wieczorem, nie okrywszy i nie otuliwszy w łóżeczku i nie pobłogosławiwszy na sen nocy. Pierwsza zjawiała się z rana, gdy otworzył oczy; a ledwie ze szkół powrócił, już go chwytała w ganku, oglądając, witając jak z dalekiéj podróży. Niechże zabawił dłużéj trochę — co tam niepokoju i tęsknicy! co przeczuć najokropniejszych!
Karolek odpłacał miłość matki przywiązaniem najczulszém, a widząc, że na nim pokładała jedyne nadzieje, choć nieustannie wstrzymywany, pracował niemal nad siły, żeby zdobyć przyszłość więcéj dla niéj niż dla siebie. Nieraz gdy mu zgasiła świecę i przy-