Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pomywaczka.pdf/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż tedy idylla!... mów dalej.
Starościc mówił, plątał się, Anna parę razy ziewnęła.
— Wiesz przecież gdzie to jest? spytała obojętnie.
— Miałem oczy zawiązane.
— Mogłeś trochę im sfolgować...
— Dałem słowo.
— W takich rzeczach?
Staś się trochę obruszył.
— Ale mi już teraz na nic nie potrzebne, dodała Anna chłodno: dziękuję ci za staranie, ale musztarda przychodzi po obiedzie, ja wiem już wszystko...
— Jak to? skąd? spytał starościc zdziwiony.
— Myślałeś, że się na ciebie spuszczę?... Przeczuwałam, żeś nadto młody do tej misyi poufnej; prosiłam kogo innego, i ten mi doszedł zaraz, gdzie ona mieszka. Jutro zobaczę i osądzę własnemi oczyma...
Staś, który sądził, że mu będą bardzo wdzięczni, smutnie spuścił głowę.
— A! jak późno! zawołała Anna, patrząc w zwierciadło razem i w zegar nad kominem: idź spać! musiałeś się zmęczyć.
I podała mu białą, okrytą brylantowemi pierścieniami rączkę do pocałowania... „Dziękuję ci“.
W głosie tym było się można domyślić wymówki za okazany entuzyazm dla Julii, jakby: „Dziecko jesteś...“
— Nic mi pani nie masz więcej do rozkazania? spytał starościc.
— Tylko jak najściślejszą tajemnicę... dobranoc.
Staś smętny i zmieszany, powoli wyszedł jednemi drzwiami, gdy Anna, zawsze biały swój szal wlokąc za sobą, sunęła się drugiemi drzwiami do sypialni, prowadząc Dzidzi, który naszczekiwał...




W ówczesnej alei Ujazdowskiej zaczynały już gdzie niegdzie wznosić się maleńkie drewniane lub w części murowane domki, wśród rozległych ogrodów. Głucho tu jeszcze było i mniej życia panowało w tej stronie niż dzisiaj