Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poezye i urywki prozą.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lone z powodu restauracyi, stoją w malowniczym nieładzie. Wśród nich gospodarz w szlafroku. Excusez du peu, pan Maksymilian Schiller! Co za imię! Żona jego, typ czysto wiedeński, otyła, pełnych form, w najskromniejszej toalecie, okryta chustką, dwie panny bose z rozpuszczonemi włosami i w równie nieobfitym tylko stroju... Na pierzynach w oddali nadzieje przyszłości różnych lat podnoszą głowy, otwierają oczy ciekawe. Cała rodzina z pośpiechem gorączkowym znosi materace, kołdry, prześcieradła wątpliwego pochodzenia, aby nam usłać łoża wpośród sprzętów zapylonych, wśród najdziwaczniejszego ścisku rzeczy nam niepotrzebnych a zawadzających. Dwie świece na bok w lichtarzach — słabo oświecają tę scenę malowniczą, ale niewiele dobrego wróżącą.
Towarzysz mój spostrzega, nadaremnie przed nim kunsztownie skrywane, oblicze jednego z materaców, którego cera zgrozą go napełnia. — Niepodobieństwo!! woła — lepiej jeździć całą noc. — Ba! ale dorożkarz, odarłszy nas, wyruszył. Opuścili nas stróże, pobrawszy haracze, jesteśmy na łasce rodziny Schillerów, która hałaśliwie przekonywa, że na materacu, który wygląda tak chorobliwie, od urodzenia jego nikt nigdy nie spał, że kołdra była nietknięta i tylko dla przyjemnej barwy swej kładziona była na łożu, gwoli ubawienia oczu.
Cóż robić! śmiać się trzeba i przyjąć z ręki losu jego figiel trefny z nami. Ja się śmieję. Towarzysz mój blizki jest rozpaczy. Od Salzburgskiego lekkiego śniadanka nie mieliśmy nic w ustach. — Godzin około dwunastu. Gospodarze oprócz chleba, nie mogli nam nic dostarczyć.