Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak dziecię plasnęła w drobne rączki Pepita i oczki jej się zaiskrzyły i pierś się podniosła, śmiejąc się wskazywała palcem na wieże kościołów, ruiny i gmachy.
— Tam, tam Transtevere. A tam to Panny Marji kościół. — A tam to ark nasz zwycięski, liter się na nim uczyłam maleńką. — A tam Colosseum. — Juanito! o jakże piękny Rzym nasz, ojczyzna moja. — Widzisz jak złociste jego mury bieleją na ciemnym niebios lazurze?!
I łzawe z radości były czarne jej oczy.
Któż bo obcy nawet bez bicia serca to miasto powitał? Cóż dopiero dla tego co jak Pepita, dzieckiem tu wyrósł ulicznem, i związał się pamięci ślubem z taką ojczyzną? Dla możnych, dla bogatych, wszędzie równo, dla nędzarza co nic nie ma, najdroższem miejscem jego kraj, jego kątek, jego kupa śmieci, którą łzami przemoczył długiemi. — Gdzież on tak zna jak tu, porę dnia po cieniach domostw, każdy kamień, każdy listek, prawie każde ziarno piasku? Gdzie mu twarze braci tak swojskie, tak znane choć nieznajome... tak miłe? —
I nie dziw, że wjeżdżając do Rzymu — Pepita tuląc się do Jana, jak kiedy wyjeżdżała z niego — łzy miała w oczach, a łono jej podniosło się nowem, nieznanem dotąd, nie kosztowanem szczęściem?...
Bernard już wcześnie uwiadomiony, mieszkanie dla nich zamówił w ustronnej od Corso idącej w bok uliczce, gdzie ani garkuchni, ani kościoła, ani Pulcinella, ani żadnych starożytności do oglądania nie było blisko, i mało kto zwykle przechodził.
Zwracając się na uliczkę, chciwe oko posłała Popita ku lubemu Transtevere, ku domostwu znanemu, co się