Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tu nie dochodzą, a których żąda podobno?
Żal bo jej miasta lubego, żal swoich twarzy i tęskno za szmerem ulicznym. Nie dziwno!
I mówi do Jana:
— Juanito, carissimo! wróćmy do Rzymu, powróćmy. Stary Maledetto oszalał, Lazar umarł, Paolo się wyniósł, dla czegożbyśmy na karnawał do Rzymu wrócić nie mieli?... — Mnie tęskno za miastem mojem. — Jam długo czekała w ukryciu, w zakmnięciu, żeby kiedyś swobodnie, z piosenką na ustach, szerokie przebiegać Corso, słuchać Pulcinella w jego budce na Piazza Navonna... i rozrzucać confetti, i pohasać z bratem — ludem Rzymu starego. — Wróćmy carissimo do miasta.
— O Pepito! — smutno odpowiedział Jan. — Ja wszystko zrobię dla ciebie, co zechcesz tylko. — Jakże ci moje szczęście, gdybym dał życie, wypłacić potrafię? — Ale co nam Rzym i oczy ludzi i gwar? Nie lepiejże samym dwojgu, w pokoju, ustroniu — ciszy — patrzeć sobie w oczy i całować?
— Czemuż się szczęściem nie pochlubić?
— Ja bym je rad ukrył przed wszystkimi.
— Dla czego? alboż nie wierzysz...
— Nie — alem skąpy.
— O! dziwaku Juanito! dziwaku. — Ty się boisz miasta dla mnie, a przyznać nie chcesz?
Jan spuścił głowę i zamilkł.
Tak raz, drugi i trzeci, między dwoma pocałunkami wspomniała cicho Pepita o Rzymie, i raz i drugi i dziesiąty wyrwało jej się niewytłumaczone westchnienie.
Jan widział, że trzeba było wybrać się im do Rzymu i pięknego dnia pogodnej jesieni ujrzeli znowu przed sobą — Romę.